PRZYPADEK MORROWA - fragment powieści
Prolog
Zapadł zmierzch. Niebo nad Mastern
przesłaniały ciemne burzowe chmury, przecząc prognozom o bliskim końcu
trwającej od tygodnia psiej pogody. Nastał wieczór dwudziestego dnia
października i opustoszałe, pokryte kałużami ulice spowijał mrok. Szedłem
szybko, chcąc dotrzeć do domu, zanim znowu lunie. Porywisty wiatr targał moimi
długimi włosami, na zmianę ciskając mi je w twarz i odrzucając na plecy. Gdybym
wiedział, jakich zdarzeń integralną częścią wkrótce się stanę, wziąłbym tę
paskudną pogodę za zły omen.
Skręciwszy na skrzyżowaniu, znalazłem
się na Poe Street. Kilkadziesiąt metrów dalej, idąc od jednego kręgu
latarnianego światła do drugiego, wszedłem w plamę ciemności okrywającą nasz
jednopiętrowy dom i teren wokół niego. Przed sąsiednimi budynkami paliły się
latarnie, w wielu oknach widziałem światło. Jednak nasz dom zawsze pozostawał
ciemny, niezmiennie skrywał go mrok.
Zamknąłem za sobą żelazną furtkę i
ruszyłem do drzwi. Nagle przystanąłem, bo moich uszu dobiegł jakiś cichy,
niepokojący dźwięk. Odwróciłem się i rozejrzałem. Patrzyłem na odgrodzony
płotem trawnik sąsiadów, ale żaden z zalegających cieni się nie poruszył.
Uznałem, że to musiało być złudzenie, i ruszyłem do frontowych drzwi. Wtedy
znowu coś usłyszałem. Jakiś cichy głos, rozlegający się gdzieś blisko mnie, na
prawo. Zaniepokojony poszedłem wzdłuż ściany domu. Kiedy znalazłem się za
rogiem, drgnąłem zaskoczony; w ciemności majaczył zarys leżącej na ziemi
ludzkiej sylwetki. Przykucnąłem i ukazała mi się pokryta krwią twarz jakiejś
dziewczyny. Z jej szeroko otwartych oczu wyzierało przerażenie, usta miała
rozchylone i drżące. Jej prawe oko było zamknięte, a na policzku poniżej
widniała obficie krwawiąca szrama. Lewa ręka dziewczyny była dziwnie zgięta,
być może złamana. Długie ciemne włosy były pozlepiane krwią. Jej twarz wydała
mi się znajoma, jednak nie mogłem tego stwierdzić na pewno, ponieważ krew
zmieniła ją w przerażającą maskę.
Dziewczyna uniosła z trawnika głowę, nie
spuszczając ze mnie przerażonego spojrzenia.
– Pomóż mi – wychrypiała słabym, ledwie
słyszalnym głosem. Słyszałem jej ciężki, rzężący oddech, który świadczył
prawdopodobnie o tym, że miała złamane żebra i – być może – przebite płuco.
Wstałem i pobiegłem do drzwi. Wpadłem do
domu, podniosłem słuchawkę stojącego w ciemnym korytarzu telefonu i zadzwoniłem
na pogotowie, a później do szeryfa. Wytłumaczenie im, że ranna dziewczyna
potrzebuje pomocy, wymagało, jak na mój gust, cholernie dużo czasu. Potem
wyszedłem z domu i ruszyłem do niej. Leżała nieruchomo, na jej widok coś
ścisnęło mnie w gardle. Wyglądała inaczej niż wtedy, kiedy pobiegłem zadzwonić.
Jej głowa była dziwnie wykręcona. Nie żyła.
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Papierosowy dym unosił się i snuł pod
sufitem, a ja i Martin siedzieliśmy w fotelach w jego pokoju i słuchaliśmy
płyt, które dzisiaj kupił. Z głośników sprzętu stereo dobywały się dźwięki
utworu The Dawn Of Dying grupy Desperados. Nie znałem jej wcześniej,
nawet o niej nie słyszałem. Wokalistą był Tom Angelripper z Sodom, jednej z
najsławniejszych niemieckich grup thrashmetalowych.
Spojrzałem na Martina. Zaciągał się
właśnie papierosem, a drugą ręką odrzucał w tył długie blond włosy. Miał na
sobie T-shirt amerykańskiego Exodusa z płyty Bonded By Blood, a na
nogach podziurawione na kolanach niebieskie dżinsy. Ja, dla kontrastu, byłem
dziś ubrany na czarno, a moją pierś zdobiła bluza niemieckiego Destruction.
Obaj ubieraliśmy się na wzór metalowców lat osiemdziesiątych, nosiliśmy wysokie
za kostkę białe adidasy i skórzane lub dżinsowe kurtki. W takim miasteczku jak
Mastern, konserwatywnym i naprawdę małym, mogliśmy wyglądać na nielichych
odmieńców. Ale nie obchodziło nas to. Lubiliśmy metal lat osiemdziesiątych,
obaj z Martinem kultywowaliśmy metalowe tradycje wcześniejszych pokoleń. Coraz
mniej było metalowców takich jak my, ludzie nie rozumieli, że warto żyć dla
czegoś tak ekstremalnego w ich mniemaniu jak muzyka metalowa. Oczywiście, nie
przypadał nam do gustu każdy jej rodzaj, bo nie tolerowaliśmy tych wszystkich nowych,
dziwacznych zespołów, które mieszają w swej muzyce najróżniejsze style. Obaj
oddalibyśmy naprawdę wiele, żeby urodzić się z dziesięć lat wcześniej.
Czulibyśmy się wtedy jak ryby w wodzie.
Zgasiłem papierosa w popielniczce i
sięgnąłem po butelkę piwa. Pociągnąłem solidny łyk, czując w ustach przyjemną
gorycz.
– Odwiedziłeś jakieś księgarnie albo
antykwariaty w Bostonie? – spytałem. Książki były kolejnym z naszych
największych zainteresowań. Mogliśmy czytać i czytać, a potem dyskutować o
rozwiązaniach fabuły czy postaciach. Uwielbialiśmy opowiadania Lovecrafta,
twórczość Chandlera i Conan Doyle’a. Pasjonowaliśmy się Alienistą Caleba
Carra, Teorią Gier Hectora MacDonalda i Krainą Chichów Jonathana
Carrola, czytając te książki po wielokroć. Może i byliśmy w Mastern odmieńcami,
może starsze, konserwatywne pokolenie krzywiło się na widok naszych długich
włosów, jednak z pewnością byliśmy jednymi z najbardziej oczytanych mieszkańców
tego zapomnianego przez cywilizację miasteczka.
– Tak – odparł Lawless. – Ale kupiłem
tylko Wieczną wojnę Joe Haldemana i Klub Dumas Arturo
Pereza-Reverte. Nie miałem już zbyt dużo forsy, bo wcześniej wpadłem do sklepów
muzycznych.
– Nie zainteresowała cię żadna z nowych
książek? – obydwie wymienione przez Martina pozycje już miałem i należały one
do moich ulubionych. Poleciłem mu je i jestem pewien, że nie będzie żałował
tego zakupu.
Martin uśmiechnął się i powiedział:
– Nowe książki. Wiesz przecież, że
naprawdę rzadko zdarzy się wśród nich taka, która przypadnie nam do gustu. Wolę
już szperać w antykwariatach i bibliotekach niż na półkach z nowościami.
– Racja – potwierdziłem. – Ale na pewno
wydano coś wartego przeczytania. Może nie postawimy tych książek na półce z
naszymi ulubionymi, ale też nie wyrzucimy ich do kosza. Mnie osobiście ciekawi
parę nowych pozycji, ale ciężko zaryzykować tyle forsy. Książki są zbyt drogie.
– A jak nowa książka twojego ojca?
– Nie mam pojęcia. Chyba ciągle nad nią
pracuje – odparłem. Mój ojciec napisał dotychczas dwie powieści, z czego druga,
Zapach grobu, odniosła spektakularny sukces.
– Mógłby już skończyć. Chciałbym ją przeczytać –
powiedział Lawless, a ja przytaknąłem. Pewnie, że mógłby. Tyle że
prawdopodobnie urozmaica sobie pisanie whisky lub ginem, co go nieco spowalnia.
Dopiłem piwo i wstałem. Wiszący na
ścianie zegar wskazywał kwadrans po ósmej wieczorem.
– Muszę lecieć. Zobaczymy się jutro na
zajęciach – rzekłem.
– Pewnie. Tylko nie szukaj dziś nikogo
za domem – zażartował Martin. Spojrzałem na niego i warknąłem:
– Bardzo zabawne.
Zamknąłem za sobą drzwi, zszedłem po
schodach i ściągnąłem z wieszaka moją skórzaną czarną kurtkę. Potem wyszedłem z
domu i ruszyłem drogą, a silny wiatr ciskał we mnie kroplami deszczu. Nie
miałem do domu daleko, zaledwie jakieś dziesięć minut, ale i tak wiedziałem, że
zmoknę.
Rozdział
drugi
Nasza rodzina nie była taka jak inne.
Szczerze powiedziawszy, zawsze cechowała nas wyjątkowa odmienność, separacja od
społeczeństwa, w którym żyliśmy. Mój ojciec był znanym pisarzem, jego książki
znikały ze sklepowych półek w zaskakująco szybkim tempie. Co prawda napisał
dotychczas tylko dwie, jednak zdążył już zdobyć sławę. Całymi dniami siedział w
swym gabinecie, który jednocześnie był sypialnią. Właściwie był całym jego
światem, bo wychodził z niego tylko wtedy, kiedy naprawdę musiał. Do sklepu, na
przykład, po kolejne litry whisky czy ginu.
Zaczął ostro pić już dosyć dawno, prawie
dwadzieścia lat temu. Wtedy w wypadku samochodowym umarła nasza matka, przeżył
ogromny wstrząs. Mimo to udało mu się jako pisarzowi osiągnąć sukces, choć
wiedziałem, że dokonał tego tylko przez wzgląd na mnie i moją siostrę.
Susan skończyła dwadzieścia jeden lat.
Nie pamiętała matki, ja zresztą także zachowałem o niej niewiele wspomnień;
kiedy umarła, miałem zaledwie sześć wiosen. Susie wychodziła z domu tylko nocą,
nie miała w Mastern żadnych znajomych, a mimo to była najbardziej znaną osobą w
całym miasteczku. I to wcale nie dlatego, że w wieku piętnastu lat napisała
powieść, która podbiła serca czytelników całego świata i przyniosła jej prestiż
i uznanie. Literacki sukces Susan nie miał z tym nic wspólnego, ludzie mówili o
niej już od chwili jej narodzin. Była piękną dziewczyną, najpiękniejszą chyba,
jaką kiedykolwiek widziałem. Bardzo inteligentna, wyrozumiała i pełna
współczucia dla innych. Była także chora od urodzenia na bardzo rzadką
przypadłość, jaką jest xeroderma pigmentosium, czyli
nadwrażliwość skóry na światło. To dlatego wychodziła z domu tylko w nocy, z
tego powodu nie miała znajomych i żyła w ciemności. Promieniowanie ultrafioletowe
każdego rodzaju mogło spowodować raka skóry, obojętnie, czy było to światło
żarówek, blask telewizora, czy – najgroźniejszego – słońca. Jego promienie w
bardzo krótkim czasie mogły doprowadzić do śmierci Susie, choć dla innych ludzi
były czymś radosnym i miłym. Każdy dłuższy kontakt jej skóry i oczu ze światłem
powoduje nieodwracalne zmiany na poziomie komórkowym, defekty te sumują się i
skracają jej życie. Wszystkie uszkodzenia gromadzą się i ostatecznie nakładają
na siebie, prowadząc do przedwczesnej śmierci. Susan od urodzenia skazana jest
na trwanie w ciemności.
Oczywiście używała filtrów, rękawiczek,
kapeluszy i okularów, ale i tak wychodziła z domu tylko nocą. Przywykła do
mroku, potrafiła cieszyć się tym, co miała. Nie wymagała od życia więcej, niż
już dostała. Uważałem, że to wspaniałe. Uwielbiałem na nią patrzeć podczas
naszych nocnych spacerów, kiedy cieszyła się samym ruchem i panującą wokół
ciszą. Wtedy czuła się swobodnie, nic nie więziło jej w cieniu, mogła pójść
niemal wszędzie tam, gdzie chciała. Noc była jej żywiołem, czarne oczy Susie
błyszczały w ciemności, a lśniąco białe zęby odbijały blask księżyca w każdym z
uśmiechów. Blada poświata lśniła także na jej kasztanowych, kręconych i
niezwykle gęstych włosach, a szczupłe i zwinne ciało rwało się do pełnego
wigoru biegu. Żadne z nas, ludzi żyjących w świetle słońca, nie cieszyło się
nigdy tak bardzo powiewem wiatru czy zwyczajnym wyjściem z domu.
Mimo że Susie bez przerwy obcowała z
ciemnością, wyraźnie dostrzegała piękno świata. Nigdy nie widziała go w pełnej
okazałości, cała jej wiedza o nim brała się z książek i rozmów, ale w jej
świadomości ukształtował się jego obraz. Może nieco zbyt wyidealizowany, ale
przez to bardzo pociągający, czego dowodem jest jej powieść. Powieść osoby zaledwie
piętnastoletniej, a jednak tak bardzo dojrzałej i pełnej zrozumienia.
Wiedziałem, że nigdy nie opuszczę
Mastern. Nie dlatego, że nie chciałbym, ale właśnie przez wzgląd na Susan. Już
dawno temu zdecydowałem, że moje życie będzie zależne od jej życia, że poświęcę
wszystko, co będzie trzeba, by ochronić ją przed podłością ludzi. Mimo swej
inteligencji była bardzo bezbronna, jej warunki fizyczne także nie zapewniłyby
jej jakiejkolwiek przewagi nad napastnikiem; mierzyła zaledwie metr
sześćdziesiąt, ważyła niecałe sześćdziesiąt kilogramów. Ogromną trudność
sprawiałoby jej nawet robienie codziennych zakupów i opłacanie rachunków. W tym
celu musiałaby korzystać z internetu, a to przecież mogło być fatalne w
skutkach. Nie wspominając już o tym, jak miałaby się obronić przed na przykład
włamywaczem czy kimś, kto miałby dostarczyć jej jedzenie, a okazałby się
zwykłym zbrodniarzem. Nawet jeśli miałaby broń, mogłaby nie zdążyć jej użyć lub
oddać niecelny strzał, jeśli w ogóle potrafiłaby to zrobić. A uciec przecież
nie mogła nigdzie, promienie słońca zabiłyby ją równie skutecznie jak morderca,
tyle że umierałaby nieco dłużej. Nie, Susie nigdy nie mogła zostać sama. Była
dla mnie zbyt ważna i nie wybaczyłbym sobie, gdyby coś jej się stało.
Miała tego niesamowitego pecha, że nasi
rodzice nosili w sobie recesywny gen, który sprawił, że urodziła się chora na xeroderma
pigmentosium. Spotkanie się takich osób to przypadek bardzo rzadki i w
zasadzie nie jest powiedziane, że dziecko musi urodzić się chore. Jednak los
odcisnął swe mroczne piętno na mojej siostrze już w pierwszej chwili jej życia.
Dlatego właśnie nasi rodzice nie
odważyli się mieć więcej dzieci. Mnie adoptowali, gdy Susan miała zaledwie rok.
Byłem wówczas trzylatkiem. Zawsze marzyli o tym, by wychowywać dwójkę dzieci.
Dali mi tyle ciepła, że pokochałem ich z całego serca, jakby byli moimi
prawdziwymi rodzicami. Przebywałem z przybraną matką tylko przez kolejne trzy
lata mojego życia, ale wiedziałem, że nigdy już jej nie zapomnę. Była naprawdę
wspaniałą, kochającą kobietą.
Wczesne dzieciństwo spędziłem w domu
dziecka w Mastern. Nie wiedziałem, kim byli moi biologiczni rodzice. Podobno
zostawiono mnie gdzieś w parku, między krzakami, najprawdopodobniej po to,
żebym umarł. Niemniej nie czułem do nikogo za to nienawiści. Jedyne chyba, co
chciałbym wiedzieć, to dlaczego ktoś tak postąpił. Nic więcej.
Z korytarza dobiegł mnie jakiś cichy
odgłos. Pewnie ojciec szedł do kuchni coś zjeść.
Siedziałem na łóżku w moim zacienionym
pokoju. Paliła się tylko mała lampka o bardzo słabej żarówce. Ze względu na
Susie korzystaliśmy w całym domu wyłącznie ze słabego oświetlenia, a przeważnie
były to świece. Ta mała lampka była jedynym źródłem światła w pokoju, ale
wystarczała mi w zupełności. Znajdujące się nad łóżkiem okno zawsze było
zasłonięte grubą kotarą, a monitor komputera ustawiłem tak, by jego poświata
padała od drzwi do okna. Susie często mnie odwiedzała, a nie mogło jej przecież
przywitać promieniowanie ultrafioletowe.
Ona sama zajmowała całe piętro domu, ale
korzystała głównie z jednego pokoju. Przy pisaniu oświetlała go płomieniem
świecy, podobnie jak przy czytaniu. Mimo tak słabego oświetlenia wzrok miała
doskonały, widziała jak sowa. W końcu sama również była nocnym stworzeniem,
nieznającym blasku dnia i istniejącym gdzieś na obrzeżach świata, jaki znamy
my.
Niczym nietoperz lub… wampir. Kiedy
byłem dzieciakiem, moi szkolni rówieśnicy z czystej złośliwości często tak o
niej mówili. Zawsze doprowadzali mnie tym do furii, rzucałem się wtedy na nich
z pięściami. Nauczyli się szybko, że przy mnie nie mogą tego bezkarnie robić.
Niektórzy z nich do dzisiaj na pewno pamiętają tamte wściekłe ciosy.
Moje myśli powędrowały do dziewczyny,
którą dwa dni temu znalazłem za domem. Tamto zdarzenie ciągle było dla mnie
zagadką. Gdy po raz drugi wyszedłem za dom, dziewczyna już chyba nie żyła;
wyglądała tak… nieludzko, że poczułem, iż nie chcę na nią patrzeć. Odszedłem
więc przed dom, by zaczekać na przybycie karetki i ludzi szeryfa. Nie musiałem
czekać długo, pojawili się po dwóch czy trzech minutach. Najpierw ambulans, a w
chwilę później radiowóz. Sanitariusze wyskoczyli z wozu, a ja zaprowadziłem ich
za dom. Kiedy tylko skręciliśmy za róg, poczułem się, jakby rzeczywistość
wywinęła solidnego fikołka. Po martwej dziewczynie nie było najmniejszego
śladu, nie pozostała nawet kropelka krwi. W miejscu, w którym leżała, trawa
była nieco wygnieciona, ale to nie stanowiło żadnego dowodu na prawdziwość
moich słów. Adam Fulton, starszy z dwóch sanitariuszy, popatrzył na mnie i
zapytał całkiem poważnie:
– Naćpałeś się, Thomas? Czy może robisz
sobie jaja?
Obok niego stanął George Flaberty,
gruby, wielki jak stodoła funkcjonariusz, a moment później podszedł jeszcze
John Ricks, zastępca szeryfa. Wszyscy patrzyli na mnie jak na ostatniego świra
i pewnie bym za to wszystko oberwał, gdyby nie to, że w Mastern każdy znał
każdego. Oni wiedzieli, że nie należę do tych, którzy zabawiają się podobnymi
rzeczami.
– Ona tu była – powiedziałem.
– Skoro tak twierdzisz… – odparł John
Ricks. Był trzydziestokilkuletnim szczupłym facetem, zawsze opanowanym i
wzbudzającym zaufanie. – Przyjdź jutro do biura szeryfa. Musimy spisać twoje
zeznanie.
Odwrócili się wszyscy i odeszli.
Słyszałem jeszcze, jak mówią, że coś musiało mi się przywidzieć, po czym
wsiedli do swoich samochodów i odjechali.
Długo stałem na trawniku. W końcu
okrążyłem dom, jednak niczego nie znalazłem. Wszedłem do środka. Tamtej nocy
nie mogłem zasnąć.
– Ona tu była – powiedziałem.
– Skoro tak twierdzisz… – odparł John Ricks. Był
trzydziestokilkuletnim szczupłym facetem, zawsze opanowanym i wzbudzającym
zaufanie. – Przyjdź jutro do biura szeryfa. Musimy spisać twoje zeznanie.
Odwrócili się wszyscy i odeszli. Słyszałem jeszcze,
jak mówią, że coś musiało mi się przywidzieć, po czym wsiedli do swoich
samochodów i odjechali.
Długo stałem na trawniku. W końcu okrążyłem dom,
jednak niczego nie znalazłem. Wszedłem do środka. Tamtej nocy nie mogłem
zasnąć.